poniedziałek, 21 kwietnia 2014

"Only Lovers Left Alive" soundtrack (recenzja)

"Only Lovers Left Alive"

   
    Jim Jarmusch to nie tylko dobry reżyser ale także człowiek bardzo wrażliwy na dźwięki. Muzykujący filmowiec wraz ze swoim rockowym zespołem Sqürl i kolaborującymi artystami głównie z Jozefem Van Wissem, a także Zolą Jesus ("In Templum Dei"),  Yasmine Hamdan ("Hal") zadbali o to, ażeby "Only Lovers Left Alive" posiadało niezwykły klimat muzyczny. Z soundtrackami filmowymi bywa często tak, że "wyjęte"  poza ekran nie wpływają z takim samym stopniem intensywności na słuchacza i nudzą.  Tak nie dzieje się z wampirową płytą. Jarmusch i spółka świetnie wywiązują się ze swoich zadań, tworzą dobrą w odbiorze muzykę.
     Krążek jest mroczny, hipnotyczny, psychodeli tutaj od groma.  Słuchając przypomina się niekiedy powolny, chocholi taniec we mgle z "Wesela" Wyspiańskiego. "Funnel of Love" po prostu otumania, przenosi w jakieś ukryte zakamarki umysłu, podobnie "Spooky Action at a Distance". Na pierwszy rzut ucha usłyszeć można podobieństwo muzyczne "Kochanków" do innego słynnego soundtracku reżysera "Truposz" (który, na marginesie również jest świetny, ponieważ Neil Young dokonał na nim ciekawych rewolucji).  Jozef Van Wissem umiejętnie dodał muzyce nutkę staroświeckości, tajemniczości, "wampiryczności" poprzez fachowe zastosowanie lutni, przeplatanej bębnami, gitarami elektrycznymi grającymi ciężkiego stone rocka, gdzieniegdzie drone. Królewskość, dostojność słyszalna jest m.in.  w "Sola Gratia (Part I)", "Sola Gratia (Part II)". Ciekawe połączenie niebezpieczeństwa, mroku, tajemnicy, czasu, wielowiekowości, przeszłości z czasami najnowszymi w utworze "The Taste of Blood", "Our Hearts Condemn Us" powala na kolana.  Na albumie nie brak egzotycznych i ciepłych brzmień. "Streets of Tangier" ujmuje naturalnością, prostotą dźwięków a "Hal" młodej Libanki Hamdan podkreśla zmysłowość filmu. Zola Jesus w "In Templum Dei" dodaje duchowości kawałkowi, przez co tylko upiększa cały album. Rozpoczynające "Streets of Detroit" wprowadza w inny, wyludniony, opuszczony świat, gdzie żyją sobie nostalgiczne upiory.

Najlepsze utwory: "Funnel of Love", "The Taste of Blood", "Spooky Action at a Distance", "In Templum Dei" "Hal"

Próbka filmowo-muzyczna:
"Hal" Yasmine Hamdan
"The Taste of Blood" Sqürl 
"Spooky Action at a Distance" Sqürl 
 "Funnel of Love" Sqürl, Madeline Follin 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Jeff Buckley "Grace" (recenzja)

Jeff Buckley "Grace"


    Każdy szanujący się wielbiciel rocka powinien znać muzykę Jeffa Buckley'a (1966-1997). Mówi się, że ten młody człowiek wydając swoją jedyną płytę zrewolucjonizował rynek muzyczny. Jednak w czasach, gdy panoszył się grunge, syn legendarnego Tima Buckley'a był traktowany przez środowisko odrobinę po macoszemu i tak naprawdę doceniono go dopiero po śmierci. Twórczość Buckley'a juniora jest dalece emocjonalna, naładowana uczuciami, przeżyciami wewnętrznymi. Słuchając niekiedy jego wokalu ma się wrażenie, że wysłuchuje się skarg swojego najlepszego kumpla albo, że słyszy się po prostu siebie. Utożsamić się z twórczością Jeffa jest bardzo łatwo na wielu poziomach.

  "Grace" jest przepełniony świetnie zgranymi gitarami, sekcją rytmiczną i genialnym wokalem, który za każdym razem dopasowuje się do stylistyki wybranej przez wokalistę. Raz po raz Buckley śpiewa zmysłowo, bezczelnie szczerze, zaczynając od prawie szeptu a kończąc wysokim, ostrym, mocnym, pełnym pasji szaleństwie głosowym m.in "Mojo Pin", "Lover, You Should've Come Over " czy  przyprawiającym o dreszcze "So Real". Do kanonu klasyki piosenek lat 90-tych przeszły "Mojo Pin", "Grace", że o coverze allelujowym  Leonarda Cohena nie wspomnę. W utworach Jeffa z pozoru dość przystępnych, przyjemnych, melodyjnych zasiane jest ziarenko smutku, mroku, niepokoju. To sprawia, że płyta jest wielowymiarowa i ucieka od typowych klasyfikacji. Uświadczysz na niej cukier, słodycz "Lilac Wine"  i uliczny bród, zniekształcone, surowo brzmiące gitary w kawałku "So Real". Przeżycia podczas słuchania płyty gwarantowane. Tak wzruszającego, romantycznego albumu nie sposób nie wysłuchać. Ten uzdolniony wokalista i gitarzysta nigdy nie powinien być zapomniany.

Ocena generalna: 10/10
Best songi: "Lilac Wine", "So Real", "Corpus Christi Carol" "Dream Brother"

Creepy "So Real" Jeff Buckley


Romantyczne "Lilac Wine" Jeff Buckley


Anielskie "Corpus Christi Carol" Jeff Buckley

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Freddie Gibbs & Madlib - "Piñata" (recenzja)

      Kolaboracja Gibbsa i Madliba po 100 kroć niech będzie chwalona!Habemus papam! Mamy papieża muzycznego hip-hopu roku 2014!Cudny projekt tych dwóch słynnych raperów jest nie do zapomnienia i wymaga uwagi każdego miłośnika klasycznego, czarnego hip-hopu.

 
    Już na samym początku  da się stwierdzić jedno. Album w brzmieniu jest tak oldschoolowy, że się łezka kręci w oku od sentymentów. Przypomina sobie człowiek De La Soul, Public Enemy czy słynny Wu-Tang Clan. Ech...Wracamy, przechodzimy przez stary, dobry rap. Na albumie nie da się usłyszeć słabszych numerów. Wszystkie tracki są świetne, toteż trudno jest wytypować najlepsze "cukierki" dla ucha. Jak wiadomo hip-hop jest ściśle powiązany z jazzem. Samą luźną strukturą, formą kompozycji jest młodszym bratem jazzu. Jazzem, soulem, gospel, orientalnymi elementami "Pinata" ocieka niczym roztapiający się lód w upalne lato. Palco-uszy kleją się od smakowitego lodo-jazzu. Miło się go pochłania, zlizując powoli kawałek po kawałku. Delektowanie się osiąga szczyty np. w udanym, przekomicznym duecie Freddiego z Dannym Brownem "High". Po wysłuchaniu śpiewa się do siebie bardziej lub mniej melodyjnie "I get high" 3x, ponieważ tak głęboko melodia zapada w pamięć. Konwencja leciutka jak ptaszek latający po niebieskim niebie. Chilloucik pełną gębą :) Gitara jazzuje,a kobiecy wokal wprowadza w soulowe klimaty. Psotny rap Brown'a bardzo dobrze podkreśla komiczny charakter utworu. Na albumie znajdują się numery w które profesjonalnie wkomponowano skrzypce np. "Harold's", "Deeper". Gdzieniegdzie ma się wrażenie, że słucha się muzyki indyjskiej bo dobrze w utwory zaangażowano brzmienie sitar czy innego buddowego instrumentu."Real" albo tytułowa "Pinata" powalają na kolana. Nie wspomnę o soulowo, gospelowym kawałku "Robes", w którym tekst sam chce się śpiewać. Utwór jest prominentnie zaaranżowany."Shame" przypomina brzmieniowo o słynnej Minnie Riperton (starym,dobrym, słodkim soulu). Elektronika, perfekcyjnie nagrane basy, tłuste beaty uwodzą uszy bezlitośnie w trakcie odsłuchu płyty. Wielkim "wow!" jest "Shitsville", gdzie mix stoi na wysokim poziomie a tekst mimowolnie się rapuje. Rozkłada na łopatki "Watts", gdzie muzyczka jest słodka, przyjemna, a na planie głównym słychać naćpanego czarnego gościa pod wpływem, który delikatnie mówiąc krytykuje rapera i bełkocze "Fuck yourself!You're a weak motherfucker!" Gibbs ma ciekawe nastawienie do krytyki.:)

     Albumu nie da się nie lubić, nie doceniać. Pozostaje się jedynie cieszyć wydaniem tak dobrej płytki. Pozycja obowiązkowa dla miłośników oldschoolowego rapu. Złego słowa nie da się napisać o Pinacie.
Raperzy przeszli chyba samych siebie, dobrze dobrali współpracowników. Chwała im!

Ocena generalna - 9,5/10
3 naj songi - "Shitsville", "Piniata", "High"

Muzyka: