poniedziałek, 31 marca 2014

Ambrose Akinmusire "The Imagined Savior Is Far Easier To Paint" - recenzja


     Młody talent wydaje swoją drugą płytę studyjną pod egidą legendarnej wytwórni jazzowej "Blue Note Records". Amerykański trębacz prezentuje na krążku duże zróżnicowanie gatunkowe od gospel, muzykę klasyczną po modern jazz.
   Pierwsze co da się usłyszeć na albumie to wielka wprawa techniczną jazzmana. Na samym początku "The Imagined..." Akinmusire "biega" sobie swobodnie po interwałach niczym stary, bebopowy wymiatacz przy akompaniamencie pianina. Toteż zaraz po wysłuchaniu "Marie Christie" już wiadomo z kim miłośnik jazzu ma do czynienia. Jazz Ambrose'a odrywa się od typowych schematów, standardów w muzyce, jakkolwiek pozostaje bardzo naturalny w odbiorze. Utwory skomponowane przez trębacza mają za zadanie opisywać jakieś historie. Album porusza prominentnie tematykę współczesną, opisuje świat, co może być powodem tak pozytywnego odbioru. Można by napisać dzisiejszy, ciemny jazz. Kompozytor na płycie nie bał się zaszaleć z wokalami. W utworze "Our Basement" wraz z uroczym śpiewem folkowo/jazzowej pieśniarki Becca Stevens świetnie wplótł smyczki, i zaaranżował miejsce dla swojej trąbki. Minimalistycznie, acz pięknie. Od 5.01- 5.24 min. ma się wrażenie, że słucha się rozmowy instrumentu z wokalistką. W "Asiam" ponownie wokal świetnie współgra z muzyką. Utwór 9, wokalnie przypomina śpiew gospel tylko, że na jazzowo. Płyta jest przede wszystkim mistrzowsko zaaranżowana. "Blue Note Records" to jednak zawsze dobre "Blue Note Records". Gra Akinmusire jest niekiedy bardzo ospała, hipnotyczna. Płyta bardzo dobrze sprawdza się w celach relaksacyjnych. (Oczywiście, jeśli ktoś lubi jazz) Album aranżacyjnie, kompozycyjnie, instrumentalnie jest bardzo dobry.

Ocena generalna: 8/10
4 najlepsze utwory - "Asiam", "Our Basement", "Vartha", "The Beauty of Dissolving Portraits"  

Próbka muzyczna i "Our Basement" Ambrose Akinmusire    

środa, 26 marca 2014

Wild Beasts "Present Tense" (recenzja)

"Present Tense" Wild Beasts


Odc.1



Ocena generalna: 4,5/10
3 najlepsze piosenki: "Pregnant Pause", "A Simple Beautiful Truth", "A Dog's Life"

 "Pregnant Pause" Wild Beasts

"A Simple Beautiful Truth" Wild Beasts

poniedziałek, 24 marca 2014

Magma - "Kobaïa"

   
Muzycy Magmy  w charakterystycznych naszyjnikach z logo zespołu. 
     Magma, zespół który powinien znać każdy wielbiciel progresywnego rocka czy jazzu. Bez dwóch zdań, nie znasz, nie wiesz co tracisz. Ten francuski zespół zmienia postrzeganie muzyki, a także jej oceniane. Skład bandu na przestrzeni lat ulegał zmianom. Aktualnie gra w nim ośmioro muzyków, na czele z legendarnym założycielem i niezwykle uzdolnionym perkusistą Christianem Vanderem. Początki działalności sięgają lat 70, kiedy to nagrany zostaje debiutancki krążek "Kobaïa" na którym usłyszeć można fikcyjny kobajański.(Takowy język nie istnieje, został on wymyślony przez Vandera.) W brzmieniu przypomina niemiecki, ale ażeby dodać sobie dziwności, oryginalności, ażeby hipstersko-awangardowo było i dobrze oddawało klimat wszelkie nowe zabiegi, nazewnictwo wskazane.:)  Jakkolwiek, już bez złośliwości płyta Magmy jest świetna, godna uwagi.

"Kobaïa"
        Album "Kobaïa" jest niewątpliwie krążkiem od którego warto zacząć słuchanie Magmy. Nie jest on na tyle wariacki, aby zniechęcał ani na tyle jednostajny, aby usypiał, niecierpliwił. Generalnie jest on mieszanką gatunkową. Usłyszeć na nim można rock progresywny, folk, awangardę, funk, fusion, jazz, gdzieniegdzie groteskową operetkę, muzykę klasyczną.
      Utwór "Kobaïa" dobrze ukazuje jakość całej płyty. Trąbki, perkusja, linia basowa, gitary, specyficzny folkowo-ludowy wokal są po prostu mistrzowsko zgrane. Słuchając odnosi się wrażenie, że perfekcja jest możliwa w muzyce. Awangardowe piski trąbek intrygują. W 4.06 minucie słychać okrzyki kobajańskie, po nich odkrywamy awangardowe zakamarki kawałek po kawałku. Spokojne flety uspokajają zagmatwane harmonię i płynnie przechodzą w ethno-jazzowe klimaty. Saksofony są tutaj niezastąpione i dobrze komponują się z całą paletą  funkowych, niesfornych dźwięków gitarowych. W większości piosenek widać tkz. puszczone "oczko" w stronę miłośników jazzu. Na każdym z utworów usłyszeć można dobre, solidne, niekiedy zwariowane kompozycje. Zdaje się, że improwizacja jest połączona na stałe z tym zespołem. Często następują w utworach zmiany klimatu, tempa. Występują również repetycje tematu.  Pewne utwory zaczynają i kończą się podobnie, tak samo, tymi samymi instrumentami, w takiej samej sekwencji. Co bywa dosyć przerażające, przyprawia o ciarki na plecach (np. "Thaud Zaia"). Utwory bywają mroczne, nieprzewidywalne, smutne, a za chwilę są frywolne, figlarne. "Auraë" zaczyna się od żałobnie brzmiącego fortepianu, żałosnego śpiewu, potem uspokajających, sielskich fletów, perkusji tworzącej atmosferę zagrożenia, odważnie brzmiących trąbek. Instrumenty zmieniają się często, przekształcając tym samym nastrój konkretnego kawałka. Słuchając pojedynczego utworu Magmy słyszy się ich tak naprawdę wiele, w jednej kompozycji. Awangarda bije po uszach zwłaszcza w utworach: "Stöah" "Mûh" oraz większości pozostałych kompozycji. Groteskę usłyszeć można w numerze "Stöah", gdzie zabawa w operetkę rockowo-jazzową jest muzykom niestraszna. Za każdym kolejnym odsłuchem w Magmie odnajduje się rzeczy nowe, niezauważone wcześniej. 

Ocena generalna - 10/10


"Thaud Zaia"


Jazzowo-funkowo-awangardowe igraszki "Aina"


"Aurae"

poniedziałek, 17 marca 2014

Gustav Holst i jego słynne "Planety"

     
Gustav Holst
         Gustav Holst (1874-1934), to kompozytor znany głównie z genialnej suity "Planety". Zainspirował nią wielu słynnych twórców m.in. Johna Williamsa, który pod wpływem owego holstowskiego dzieła napisał muzykę do "Gwiezdnych Wojen". Gustav Holst był świetnym nauczycielem i kompozytorem, który w swojej twórczości sięgał do astrologii, poezji.

Planety
 
     Jak to w muzyce klasycznej bywa, "planetowe" utwory są dość rozbudowane, długie. Wymagają więc odrobinę cierpliwości i skupienia od słuchacza bo wiele się w nich dzieje muzycznie. Holst komponując "Planety" wzniósł się na wyżyny swoich możliwości artystycznych.
     
       Album rozpoczyna się od utworu "Mars, the Bringer of War", który w brzmieniu przypomina odrobinę muzykę z "Gwiezdnych Wojen". Kompozycja rozpoczyna się groźnie. Trąbki, bębny podkreślają charakter wojenny utworu a pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi do głowy podczas słuchania kawałka to czasy hitleryzmu, niemieckie przemarsze z uniesionymi rączkami ku czci jednego z największych morderców w historii. Ta walka, destrukcja jest dobrze podkreślona przez buntowniczo brzmiące skrzypce i rytmiczne werble. W 2.04 min. utworu do niszczycielskiego kibicowania angażuje się róg myśliwski, dzielnie prowadząc do chwały, zwycięstwa. Następuje wyciszenie, spowolnienie tempa, jakkolwiek nadal występuje cykliczna wymiana siły i poddania. Tak jak by się obserwowało przypływy i odpływy fal.
       Drugi utwór zatytułowany "Venus, the Bringer of Peace" jest zupełnym przeciwieństwem pierwszej kompozycji. Po wysłuchaniu dosłownie początku kawałka odczuwa się błogość, rozkosz. Kompozycja jest miłą odskocznią od agresywnego, twardego Marsa. Utwór rozpoczyna się sielsko-anielsko. urokliwie, delikatnie, uroczo, pięknie, zmysłowo, nastrojowo.W odróżnieniu od "chropowatości" Marsa, kompozycja "Venus, the Bringer of Peace" cechuje się gładkością. Obój wymusza spokój w pierwszych minutach, wtórują mu flety, potem skrzypce, które nadają elegancji, piękna, niepowtarzalności i tajemniczości. Słuchając ma się wrażenie, że obserwuje się nieziemsko atrakcyjne, estetyczne zjawisko. Wszystkie instrumenty do siebie pasują, wzajemnie się uzupełniają i prowadzą ze sobą udany flirt. Pomysłowo włączone w utwór organy nadają wrażenie niebiańskości, eteryczności. Zdawać się może, że "Venus" jest lekka jak piórko.
  "Mercury, the Winged Messenger" jest kompozycją "dzieciństwa". Tak frywolnego, figlarnego, przeplatanego magią utworu nie sposób znaleźć nigdzie indziej, jak tylko na holstowskim albumie.Flet piccolo, dzwonki są w tej kompozycji niezastąpione i świetnie nadają aurę żartobliwości, lekkości. Żywy utwór zmienia tempo na wolniejsze w 1.50 min. Oczami wyobraźni widzi się matkę uspokajającą w objęciach żywego, niesfornego malucha w jakimś kwitnącym sadzie.
W utworze "Jupiter, The Bringer of Jollity"  dzięki skrzypcom, trąbom, bębnom , talerzom, rogom myśliwskim, trąbkom podkreślony zostaje motyw wędrówki, dorastania człowieka, radości, poznawania świata. Można by powiedzieć, że "Jupiter" jest zapisem muzycznym ekscytacji procesu poznawania i wędrówki. "Saturn, the Bringer of Old Age" zaczyna się bardzo spokojnie. Flety, wiolonczele, nisko brzmiące skrzypce, kreują wrażenie tykającego w utworze zegara. Fagot, wolno grające skrzypce uspokajają. Trąbki w min. 1.46 brzmią dostojnie, królewsko, dumnie, ale nie wyniośle. Jest to bardzo ciekawa kompozycja, w której nie brak jest napięcia, nostalgii. Usłyszeć w niej można spokój - opanowanie, emocje - siłę, delikatność - moc, wiek - mądrość. Wszystko to zostaje podkreślone przez mistrzowskie użycie instrumentów dętych. Harfy w 6.12 min. nadają powabu, lekkiej, przyjemnej senności połączonej z subtelnością skrzypiec. Flety na dokładkę dodają magii, perfekcji i doświadczenia. Jest to kompozycja doskonała. W "Neptune, The Mystic" po raz kolejny można odnieść wrażenie, że słucha się bajki, czegoś magicznego, czystego. Na początku dominuje minimalizm w kompozycji. Usłyszeć można flety, harfy, następnie bajkowy ksylofon, bębny, skrzypce. Jednym słowem powtórka z bajek disney'a . Ze wszystkich kawałków "Planet" Neptun brzmi najbardziej tajemniczo. Jego planeta po wysłuchaniu albumu Holsta jawi się jako odległa, chłodna, intrygująca przez ukrycie. Trąbki, flety brzmią delikatnie, tak jakby grały z oddali, nasycają całą kompozycję eterycznością. W 5.51 min. słychać anielską wokalizę, która nadaje aurę mistycyzmu, wrażenia podróży poza ciało w najgłębsze zakamarki duchowe. Samo piękno... Zmiana klimatu następuje w 7 minucie utworu, kiedy to dochodzi do hipnotycznego transu, z którego nie sposób się wyrwać. W tej muzyce widzi się marynarzy w objęciach syren.
Najmniej przemawia muzycznie utwór "Uranus, the Magician", gdzie trudno jest zrozumieć ciągłe zmiany w utworze. Najpierw dostojnie brzmiące trąbki, wyzywające bezwstydnie bębny a zaraz potem żartobliwe puzony i fagoty, ksylofony, talerze. Raz poważnie, a raz zabawnie jak w kabarecie. W 3.50 min ma się wrażenie, jakby obserwowało się marsz słoni, patos połączony z groteską, humor z powagą, spokój z grozą. Magicznie zmienny utwór, za którym trudno jest nadążyć.

Ocena generalna 8,5/10

3 najlepsze utwory: "Venus, the Bringer of Peace", "Saturn, the Bringer of Old Age", "Neptune, the Mystic"

"Venus, the Bringer of Peace" Gustav Holst


"Saturn, the Bringer of Old Age"


poniedziałek, 10 marca 2014

Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" (Recenzja)

     
"Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything"

        Kanadyjski zespół post rockowy Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra  nigdy nie błądzi w swojej karierze czy stylistyce muzycznej. A nawet jeśli, to czyni owo błądzenie z gracją niczym grecka nimfa pląsająca figlarnie po mokrych kamieniach spokojnego jeziora. Na najnowszej płycie zatytułowanej przesłodko "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" zespół dał upust swojej ciekawości europejskim folkiem, punkiem, doom metalem, jazzową improwizacją czy eteryczno-transową muzyką. Eksperymentów masz ci u nich dostatek... Członkowie zespołu zaskakują świetną formą i pomysłem na swoim najnowszym albumie.

Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra w komplecie na jednym z koncertów.
 
    Na wstępie warto nadmienić, że większość nagranych kawałków jest dość rozbudowana, toteż wysłuchanie ich w całości zajmuje trochę więcej czasu w porównaniu do przeciętnych utworów. Na "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" znajduje się 6 kompozycji muzyczno-wokalnych, które trwają co najmniej od 2 do 11 minut. Utwory wymagają wiele uwagi od słuchacza, ponieważ występuje dużo zmian w trakcie trwania odsłuchu. Słuchając pojedynczego kawałka ma się wrażenie, że słucha się ich kilka np. w pierwszej kompozycji "Fuck Off Get Free (For The Island of Montreal)" na początku usłyszeć można niewinny głosik dziecka, który informuje skąd pochodzi zespół, dlaczego gra i hałasuje cytat "Because we love each other" :) Potem następuje świetne senno-brudno-olewcze-transowe gitarowe granie połączone ze śpiącym, nieczystym, grzesznym, punkowym wokalem Efrima Menuck'a. Do gry dołączają folkowe skrzypce, następnie bębny, elektronika, efekty gitarowe. W 2.33 minucie następuje jazzowo-folkowa improwizacja. Śpiew wokalisty intryguje i w połączeniu z muzyką nieźle hipnotyzuje. W 6.46 minucie kawałka zaczyna robić się naprawdę grubo. Transowy klimat zmienia nam się w mroczy, ciężki doom metal. Ach te gitary.....a przeraźliwy wokal kobiecego, miękkiego chórku z krypty...0_0 Strasznie się robi...Wzrasta napięcie, kończy dramatycznym głosem Efrima. Wysłuchując tego numeru ma się wrażenie, że spaceruje się po mrocznym lesie, który jest wypełniony czaszkami i krukami dziobiącymi zwłoki. Rozpaczliwy męski wokal w połączeniu z kobiecymi łagodnymi zaśpiewami robią swoje.

     Kanadyjczycy perfekcyjnie budują napięcie. Od powolnego grania do coraz bardziej dzikiego szaleństwa jest u nich o rzut kamieniem, jednak wszystko wymaga czasu. W kompozycjach da się dostrzec wirtuozerię, improwizacje "Austerity Blues".  Plusem jest intrygujące połączenie wokalne głównego lidera z chórkiem. Głosy dobrze się uzupełniają tworząc całość, nastrój. Eklektyzm słychać prawie w każdym zakamarku tej muzyki. W pewnych momentach można odnieść wrażenie, że słucha się opowieści marynarza na jakimś okręcie. A co, nie obce nam punkowe szanty, prasłowiańskie tańce wikingów itp. ("Take Away These Early Grave") Na płycie nie brak także spokojnych balladek. W "Little Ones Runs" odnajduje się senne kobieco-męskie wokale. Pianino, którego brzmienie przypomina spadające krople deszczu. Ciche bębny i skrzypce tworzą klimat niepowtarzalny. Dobry utwór na dobranoc, kiedy się chce pomarzyć o leżeniu na zielonych łąkach, lekkich chmurach itp. "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" jest albumem sielskim, anielskim, ale połączonym ze smutkiem, mrokiem, cierpieniem, pięknem. Niekiedy piękne melodie, harmonie zostają brutalnie przerwane prze lamentujące, "płaczliwe" wokale, brudno, ciężko brzmiące instrumenty. Całe sedno tej płyty odzwierciedlać się wydaje najbardziej smutny utwór znajdujący się na krążku "What We Loved was Not Enough" i  słowa "and the day has come, when we no longer feel".


     Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra bez wątpienia nagrało płytę bardzo dobrą. Instrumentalnie, kompozycyjnie, wokalnie, aranżacyjnie trudno jest albumowi cokolwiek zarzucić. Jakkolwiek można odczuć np. w utworze "Austerity Blues" zbyt monotonne powtarzanie linii melodycznej tuż przed zmianą. Robi się niekiedy aż za bardzo new age-owo i sennie. Ta senność w pewnych momentach trwa odrobinę za długo. Chciałoby się, ażeby zmiana tempa utworu następowała szybciej. Na plus potraktować można improwizacyjne zapędy zespołu, połączenie piękna i smutku, brudu z czystością na albumie. Płyta jest idealna dla osób lubiących się czasami posmucić.

Ocena generalna 8/10
3 najlepsze piosenki : "What We Loved was Not Enough", "Austerity Blues", "Fuck Off Get Free (For The Island of Montreal)"


niedziela, 2 marca 2014

St. Vincent - "St.Vincent" (recenzja)

       Pod pseudonimem St. Vincent ukrywa się nikt inny jak osobliwa amerykańska multiinstumentalistka, kompozytorka, piosenkarka, tekściarka Annie Clark. Artystka nominowana była do wielu mniej lub bardziej prestiżowych nagród. W 2008 roku wygrała w kategorii najlepszej artystki roku. Annie tworzy muzykę popową, alternatywną z elementami eksperymentalnymi. Na swoim koncie ma już kilka płyt i sukcesów. Czy jej czwarty studyjny album można zaliczyć do grona udanych krążków?Szalone owacje?Lekkie, nieśmiałe brawa a może oburzone okrzyki i gwizdy?


           Cała płyta rozpoczyna się od piosenki o wężu grzechotniku, który ściga nagą Vincentkę. W utworze słychać charakterystyczne zabawy głosowe wokalistki. Jej słynne "A a a a a a a łahahahaha" intryguje ;). Jest ciekawie podkreślone przez gitarę i dobrze wkomponowane w tło synty. Usłyszeć można dużo elektroniki i efektów gitarowych.Kawałek jest szybki, energiczny. "Birth in Reverse" także jest niezły. Żywy refren pobudza, jest chwytliwy. Muzyka jest dopasowana do głosu artystki. Bardzo dobre jest zgranie gitary, beatów z elektroniką. Usłyszeć można ciekawe kosmiczne dźwięki połączone z "brudną" przyziemną gitarą. Ma się ochotę powiedzieć szukająca-eksperymentalna muzyka popowa. To poszukiwanie muzyczne da się ponownie zaobserwować w utworze "Digital Witness", gdzie trąbki, sekcja dęta pełnią interesującą rolę razem z beatami komputerowymi oraz indie-syntezatorkami. Na płycie "St. Vincent" słyszalne jest także  sentymentalne odniesienie do muzyki PJ Harvey w kompozycji "Huey Newton" w min.2.45. Głos Annie do złudzenia przypomina drapieżną, zmysłową wokalizę słynnej Polly. Clark jednak nie poprzestaje na Harvey, w ostatnim utworze znajdującym się na płycie słyszy się coś, co kojarzy się z muzyką Beatelsów. Jakkolwiek to tylko spekulacje.... Ciekawe są również spokojniejsze utwory o brzmieniu z zaświatów np. "Prince Johnny" gdzie nie ma nadmiernej ilości instrumentów, a śpiew wokalistki jest czysty, niczym przejrzysta woda w górskim strumyczku w Tatrach. W tle podśpiewuje sobie egzaltowanie chór, co nadaje aurę mistycznej duchowości. Dobrze jest też nagrana linia basu.

         Wszystko byłoby ładnie, pięknie, a Muminki żyłyby w zgodzie ze sobą, gdyby tylko jakość tego, co da się usłyszeć na tej płycie była przynajmniej przyzwoita. A tak niestety nie jest...Jakość nagrania pada już w drugim utworze. Nie rzuca się jeszcze wyraźnie na uszy, ale przy uważnym odsłuchu mózg mówi podobnie do pewnego, popularnego księdza tj. "Wiedz, że coś się dzieje" Nie mówię już nic o "Regret", gdzie utwór jest eksperymentalnie ładnie rozwinięty ale jego nagranie, mix, kompresowanie wszystko psuje. W "Bring Me Your Loves" ma się wrażenie, że jest aż za bardzo komputerowo, elektronicznie. Uczepić się można źle nagranego wokalu, niekorzystnego, dziwnego mixu. Dźwięki nakładają się na siebie za bardzo "mechanicznie." Pomysł jest ale nagranie...Operacja udana, tylko pacjent nie przeżył. Zbliżony problem w "Psychopath". Ładny, melodyjny głos ale co z tego, jeśli jest źle nagrany. Słyszy się go tak, jakby był "za daleko"  od mikrofonu i całego podkładu muzycznego. Szczyty dyskomfortu słuchowego zostają osiągnięte w przedostatnim numerze na płycie. "Every Tear Disappears" po prostu źle brzmi. Wokal gdzieś z tyłu, jakość nagrania okropna. Uszy bolą i błagają o litość. Pan John Congleton - producent płyty się nie spisał.

Podoba mi się w tym albumie pomysł Vincentki, jej chęć zabawy z dźwiękiem, szukanie. Cały kierunek eksperymentowania popu z elektroniką jest intrygujący i dobrze jej wróży. Nawaliła tutaj raczej strona techniczna, produkcja. Nie jest to album okropny, jakkolwiek wolę wcześniejsze produkcje Clark "Strange Mercy" czy "Actor".

Najlepsze utwory z albumu "St. Vincent" - "Huey Newton", "Digital Witness"
Najsłabsze pozycje na płycie - "Every Tear Disappears" Unikać jak ognia!

Ocena końcowa - 6,5 na 10

Trochę muzyki:

"Digital Witness" St. Vincent