poniedziałek, 22 grudnia 2014

Muzyczne Kinder Niespodzianki Roku 2014

W pierwszej kolejności wymieniam płyty wydane w roku 2014.
W rankingu drugim umieszczam płyty ponadczasowe, starsze ale warte uwagi. Przesłuchane/odświeżone zostały przeze mnie w 2014 r. Zatem również kwalifikują się do mojej wyliczanki albumów ważnych Anno Domini 2014.

Ranking I : Dla chcących nadążać za aktualnymi trendami w muzyce



1. Sun Kil Moon "Benji"
Bardzo miła, delikatna, osobista, dojrzała płyta muzyka kontemplującego rzeczywistość. Wzruszające, szczere, nieprzegadane teksty. Muzyka podkreśla klimat całego albumu. Polecam chcącym się zrelaksować.
Gatunek: Folk

2. James Vincent McMorrow "Post Tropical"
Świetna, eteryczna, leciutka, zwiewna płytka. Ma się wrażenie, że gość z chmur czy odległych, innych wymiarów śpiewa.Trąci odrobinę Bonem Iverem tylko bardziej hawajskim. Kupuje tę muzykę. Nastrojowa, delikatna, w sam raz na dobranoc czy relax. Love it!
Gatunek: Elektroniczny Folk, Chillout, Indie, Soft-pop, Downtempo



3. Blank Realm "Grassed Inn"
Dla mnie genialne. Lekki, psychodeliczny rock na dobranoc. Dużo przestrzeni jest w tej muzyce. Indie ale spoko nagrane. Delikatnie, z nutką podziemnego brzmienia. Połączenia ognia z wodą. Podoba mi się, zaczepny, zadziorny, niedbały, senny wokal w połączeniu z leniwie graną od niechcenia delikatną muzyką. Luz...
Gatunek: Alternatywny, Psychodeliczny rock, Indie



4. Painted Palms "Forever"
Letnie gonienie motylków na łące...Chmurki, ptaszki, naiwność wylewa się z albumu. Beaty dziecinne, przedszkolne, jakby żywcem napisane dla maluchów. Do tego wszystkiego jest trochę przestrzeni w tym albumie, eteryczność...Brzmi podobnie do Animal Collective tyla, że troszkę bardziej jarmarcznie. Raczej pozytywno, słoneczna płytka...Może się na robieniu grilla sprawdzić. Generalnie brzmi podobnie do większości indie...Nie wyróżnia się niczym specjalnym. Elektronika, synth goni synth. Ale klimat wakacyjny, leciutki się wytwarza.Jeśli się ktoś chce odmóżdżyć przy czymś milutkim to w sam raz. Echo, reverbsy. Początkowe nieskomlikowane The Beatles tylko, że elektroniczne.Takie to to delikatne i z lukrowanej bajki, że mało realne. Za niesamowity wakacyjny, jeziorny klimacik i oderwanie od problemów +
Gatunek: Indie, Pop, Electronica



5. Tommy Castro "The Devil You Know"
Klimatyczne, dobre granie. Jest power, jest energia. Czuć U.S.A i ten piach w ustach. Łoooch...Blues is my middle name...Świetne aranże, produkcja, wszystko cudnie brzmi. 3 x na tak.
Gatunek: Blues-Rock, Blues



6. Soundtrack "Only Lovers Left Alive"
Mroczne, ciężkie klimaty wąpierze i inni przyjaciele współcześnie. Recenzja albumu na blogu.
Gatunek: Rock


7. Freddie Gibbs & Madlib "Piniata"
Najlepszy album hip-hopowy tego roku. Jazz, soul, hip-hop, elektronika w jednym. Krążek chillujący nawet największego nerwusa.
Gatunek: Hip-hop

8. Ariel Pink "Pom Pom"
Za to, że jest śmiesznie i kolorowo muzycznie, tekstowo.
Gatunek: Indie Pop


9. Blue-Eyed Hawk "Under The Moon"
W miarę ogarnięty współczesny jazz-rock z dziwnym wokalem.
Gatunek: Jazz


10. Liars "Mess"
Bo zabawnie jest...
Gatunek: Elektronika

Ranking II: Te stare, wczorajsze, dobre czasy...

1. Death "Symbolic"
Jeśli się black metalu nie boisz, to polubisz.
Gatunek: Black Metal


2. DJ Shadow "Endtroducing"
Agresywne beaty hip-hopowe, pomieszane z elektroniką, a nawet rockiem. Eksperyment udany, pacjent przeżył.
Gatunek: Hip-hop

3. Beastie Boys "Hot Souce Committe Part Two" 
Dzikie dźwięki, dzikie wrzaski, jazzy, hip-hopy.
Cały misz masz muzyczny.
Gatunek: Hip-hop

4. Billie Holiday "Lady in Satin"
Jazz na bogato i przyjemnie. Billie się słucha dla samej Billie.
Gatunek: Jazz


5. Mos Def  "Black on Both Sides"
Ma feeling, flow i wszystko co powinien mieć dobry raper.
Gatunek: Hip-hop

6. Roy Ayers "Ubiquity"
Jazzowe wariacje w dobrym stylu.
Gatunek: Jazz


7. Mahalia Jackson "The Essential Mahalia Jackson"
Jak ktoś jej nie zna, musi nadrobić.
Gatunek: Gospel


8. The Velvet Underground & Nico 
Po prostu trzeba znać psychodeliczne zapędy podziemne.


9. The Battles "Dross Glop"
Szał, elektronika i dajcie mi jeszcze
Gatunek: Elektronika


10. Polecam osobom chcącym zapoznać się z muzyką klasyczną od zaraz.
Gatunek: Muzyka Klasyczna


11. Piknę, polecam każdemu. Muzyka marzeń na obój.
Gatunek: Muzyka klasyczna


12. New Order "Movement"
Mocne brzmienia i klimaty dla tych odpornych.
Gatunek: Rock


13. Henry Cow "Unrest" 
Świetne awangardy jazzowo-rockowe. Nie posłuchać nie wypada.
Gatunek: awangarda, jazz


14. Alain Goraguer "La planete sauvage"
Soundtrack z klimatem
Gatunek: rock

15. Return to Forever "Romantic Warrior"
Jazz-rock, którego nie można nie znać.
Gatunek: jazz, rock

Mnóstwo jest dobrych, starych albumów, gorzej z czasami współczesnymi. Pozycje pierwsze są słabsze od propozycji dinozaurowych. Jakkolwiek zalecam próbować wszystkiego. :)

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Muddy Waters "After the Rain"

Muddy Waters "After the Rain"


   Jako że bez bluesa żyć się nie da, uniknąć go nie sposób pora na amerykańską muzykę w wykonaniu znanego, powszechnie szanowanego wśród miłośników bluesa bardziej współczesnego, Muddy'ego Watersa. Błotnisty Muddy znany jest większości zaraz po B.B. Kingu, z którym zresztą parokrotnie kolaborował. Można by powiedzieć, że jest on logiem współczesnej muzyki bluesowej tak jak np. Metallica jest emblematem metalu, Michael Jackson muzyki pop, Miles Davis - jazzu, Funkadelic-funku, Aretha Franklin-soulu itp. Długo by wymieniać...Blues Watersa jest bardzo charakterystyczny i trudno go pomylić z wytworami muzycznymi kogoś innym. Co jest w jego muzyce ciekawe to dawne brzmienie, nawiązujące do deltowego stylu w bluesie połączone z nowymi gatunkami bardziej europejskimi np. psychodelicznym rockiem, gitarami elektrycznymi. Słychać u Błotnistego inspirację m.in. Son Housem (starym, prostym, dobrym bluesem).
   Legendarny album Watersa "After the Rain" nawiązuje do łączenia bluesa z rockiem. Jakkolwiek jest on bardzo bluesowy, warty uwagi. Zaczyna się już na samym początku odsłuchu od skargi. "I am the Blues" śpiewa ostro, rozżalenie Mud. Kawałek kopie po uszach, ciężka, zniekształcona gitara zawadzi rozpaczliwie podkreślając dramatyzm Watersa. Dodatkowo, bas, pianino, pozostałe gitary są świetne wkomponowane w kawałek. Freestylowa kompozycja, genialne oderwanie od struktury robi swoje. Utwór jedyny w swoim rodzaju. Podobnie rzecz ma się z innymi kompozycjami zawartymi na albumie. "Ramblin' Mind" kontynuuje skargi, smutek, złość. Ma się gdzieniegdzie wrażenie, że słyszy się momentami zespół Cream, jazzowe wstawki przeplatane funkiem, soulem, że o bluesie z Delty nie wspomnę. Psychodela, bluesowy smutek to coś co definiuje tę płytę. "Bottom of the sea" kolejny utwór, który tylko pogłębia szaleństwo, schizofrenię muzycznej całości. Słuchając wydaje się, że Muddy śpiewa na powierzchni rzeki a zniekształcone dźwięki gitar wydobywają się spod wody. Świetna instrumentalizacja. Organy na końcu utworu dodają klimatu . Warto też pochwalić nieskazitelną grę na harmonijce Paula Oschera. "Rollin' And Tumblin'", "Honey Bee", "Blues and trouble" bez niego nie byłyby w połowie tak dobre. Jest moc, energia. Ta płyta powinna trafić bez wątpienia do szerszego grona odbiorców. Nie ma to ja blues.
    Albumowi nie można nic zarzucić. Świetne kompozycje, przede wszystkim doskonałe granie muzyków, ostry jak brzytwa wokal Muddy'ego. Czegóż można chcieć więcej?

Ocena generalna: 10/10
4 najlepsze utwory: "I am the Blues","Bottom of the sea", "Rollin' And Tumblin'", "Screamin' and Cryin'"
Najsłabsze utwory: nie stwierdzono
Przynęta muzyczna:
Ciężkie, powolne, mocne "I am the Blues"
"Bottom of the sea"
Wiejskie, mocarne "Rollin' and Tumblin'"






poniedziałek, 21 kwietnia 2014

"Only Lovers Left Alive" soundtrack (recenzja)

"Only Lovers Left Alive"

   
    Jim Jarmusch to nie tylko dobry reżyser ale także człowiek bardzo wrażliwy na dźwięki. Muzykujący filmowiec wraz ze swoim rockowym zespołem Sqürl i kolaborującymi artystami głównie z Jozefem Van Wissem, a także Zolą Jesus ("In Templum Dei"),  Yasmine Hamdan ("Hal") zadbali o to, ażeby "Only Lovers Left Alive" posiadało niezwykły klimat muzyczny. Z soundtrackami filmowymi bywa często tak, że "wyjęte"  poza ekran nie wpływają z takim samym stopniem intensywności na słuchacza i nudzą.  Tak nie dzieje się z wampirową płytą. Jarmusch i spółka świetnie wywiązują się ze swoich zadań, tworzą dobrą w odbiorze muzykę.
     Krążek jest mroczny, hipnotyczny, psychodeli tutaj od groma.  Słuchając przypomina się niekiedy powolny, chocholi taniec we mgle z "Wesela" Wyspiańskiego. "Funnel of Love" po prostu otumania, przenosi w jakieś ukryte zakamarki umysłu, podobnie "Spooky Action at a Distance". Na pierwszy rzut ucha usłyszeć można podobieństwo muzyczne "Kochanków" do innego słynnego soundtracku reżysera "Truposz" (który, na marginesie również jest świetny, ponieważ Neil Young dokonał na nim ciekawych rewolucji).  Jozef Van Wissem umiejętnie dodał muzyce nutkę staroświeckości, tajemniczości, "wampiryczności" poprzez fachowe zastosowanie lutni, przeplatanej bębnami, gitarami elektrycznymi grającymi ciężkiego stone rocka, gdzieniegdzie drone. Królewskość, dostojność słyszalna jest m.in.  w "Sola Gratia (Part I)", "Sola Gratia (Part II)". Ciekawe połączenie niebezpieczeństwa, mroku, tajemnicy, czasu, wielowiekowości, przeszłości z czasami najnowszymi w utworze "The Taste of Blood", "Our Hearts Condemn Us" powala na kolana.  Na albumie nie brak egzotycznych i ciepłych brzmień. "Streets of Tangier" ujmuje naturalnością, prostotą dźwięków a "Hal" młodej Libanki Hamdan podkreśla zmysłowość filmu. Zola Jesus w "In Templum Dei" dodaje duchowości kawałkowi, przez co tylko upiększa cały album. Rozpoczynające "Streets of Detroit" wprowadza w inny, wyludniony, opuszczony świat, gdzie żyją sobie nostalgiczne upiory.

Najlepsze utwory: "Funnel of Love", "The Taste of Blood", "Spooky Action at a Distance", "In Templum Dei" "Hal"

Próbka filmowo-muzyczna:
"Hal" Yasmine Hamdan
"The Taste of Blood" Sqürl 
"Spooky Action at a Distance" Sqürl 
 "Funnel of Love" Sqürl, Madeline Follin 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Jeff Buckley "Grace" (recenzja)

Jeff Buckley "Grace"


    Każdy szanujący się wielbiciel rocka powinien znać muzykę Jeffa Buckley'a (1966-1997). Mówi się, że ten młody człowiek wydając swoją jedyną płytę zrewolucjonizował rynek muzyczny. Jednak w czasach, gdy panoszył się grunge, syn legendarnego Tima Buckley'a był traktowany przez środowisko odrobinę po macoszemu i tak naprawdę doceniono go dopiero po śmierci. Twórczość Buckley'a juniora jest dalece emocjonalna, naładowana uczuciami, przeżyciami wewnętrznymi. Słuchając niekiedy jego wokalu ma się wrażenie, że wysłuchuje się skarg swojego najlepszego kumpla albo, że słyszy się po prostu siebie. Utożsamić się z twórczością Jeffa jest bardzo łatwo na wielu poziomach.

  "Grace" jest przepełniony świetnie zgranymi gitarami, sekcją rytmiczną i genialnym wokalem, który za każdym razem dopasowuje się do stylistyki wybranej przez wokalistę. Raz po raz Buckley śpiewa zmysłowo, bezczelnie szczerze, zaczynając od prawie szeptu a kończąc wysokim, ostrym, mocnym, pełnym pasji szaleństwie głosowym m.in "Mojo Pin", "Lover, You Should've Come Over " czy  przyprawiającym o dreszcze "So Real". Do kanonu klasyki piosenek lat 90-tych przeszły "Mojo Pin", "Grace", że o coverze allelujowym  Leonarda Cohena nie wspomnę. W utworach Jeffa z pozoru dość przystępnych, przyjemnych, melodyjnych zasiane jest ziarenko smutku, mroku, niepokoju. To sprawia, że płyta jest wielowymiarowa i ucieka od typowych klasyfikacji. Uświadczysz na niej cukier, słodycz "Lilac Wine"  i uliczny bród, zniekształcone, surowo brzmiące gitary w kawałku "So Real". Przeżycia podczas słuchania płyty gwarantowane. Tak wzruszającego, romantycznego albumu nie sposób nie wysłuchać. Ten uzdolniony wokalista i gitarzysta nigdy nie powinien być zapomniany.

Ocena generalna: 10/10
Best songi: "Lilac Wine", "So Real", "Corpus Christi Carol" "Dream Brother"

Creepy "So Real" Jeff Buckley


Romantyczne "Lilac Wine" Jeff Buckley


Anielskie "Corpus Christi Carol" Jeff Buckley

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Freddie Gibbs & Madlib - "Piñata" (recenzja)

      Kolaboracja Gibbsa i Madliba po 100 kroć niech będzie chwalona!Habemus papam! Mamy papieża muzycznego hip-hopu roku 2014!Cudny projekt tych dwóch słynnych raperów jest nie do zapomnienia i wymaga uwagi każdego miłośnika klasycznego, czarnego hip-hopu.

 
    Już na samym początku  da się stwierdzić jedno. Album w brzmieniu jest tak oldschoolowy, że się łezka kręci w oku od sentymentów. Przypomina sobie człowiek De La Soul, Public Enemy czy słynny Wu-Tang Clan. Ech...Wracamy, przechodzimy przez stary, dobry rap. Na albumie nie da się usłyszeć słabszych numerów. Wszystkie tracki są świetne, toteż trudno jest wytypować najlepsze "cukierki" dla ucha. Jak wiadomo hip-hop jest ściśle powiązany z jazzem. Samą luźną strukturą, formą kompozycji jest młodszym bratem jazzu. Jazzem, soulem, gospel, orientalnymi elementami "Pinata" ocieka niczym roztapiający się lód w upalne lato. Palco-uszy kleją się od smakowitego lodo-jazzu. Miło się go pochłania, zlizując powoli kawałek po kawałku. Delektowanie się osiąga szczyty np. w udanym, przekomicznym duecie Freddiego z Dannym Brownem "High". Po wysłuchaniu śpiewa się do siebie bardziej lub mniej melodyjnie "I get high" 3x, ponieważ tak głęboko melodia zapada w pamięć. Konwencja leciutka jak ptaszek latający po niebieskim niebie. Chilloucik pełną gębą :) Gitara jazzuje,a kobiecy wokal wprowadza w soulowe klimaty. Psotny rap Brown'a bardzo dobrze podkreśla komiczny charakter utworu. Na albumie znajdują się numery w które profesjonalnie wkomponowano skrzypce np. "Harold's", "Deeper". Gdzieniegdzie ma się wrażenie, że słucha się muzyki indyjskiej bo dobrze w utwory zaangażowano brzmienie sitar czy innego buddowego instrumentu."Real" albo tytułowa "Pinata" powalają na kolana. Nie wspomnę o soulowo, gospelowym kawałku "Robes", w którym tekst sam chce się śpiewać. Utwór jest prominentnie zaaranżowany."Shame" przypomina brzmieniowo o słynnej Minnie Riperton (starym,dobrym, słodkim soulu). Elektronika, perfekcyjnie nagrane basy, tłuste beaty uwodzą uszy bezlitośnie w trakcie odsłuchu płyty. Wielkim "wow!" jest "Shitsville", gdzie mix stoi na wysokim poziomie a tekst mimowolnie się rapuje. Rozkłada na łopatki "Watts", gdzie muzyczka jest słodka, przyjemna, a na planie głównym słychać naćpanego czarnego gościa pod wpływem, który delikatnie mówiąc krytykuje rapera i bełkocze "Fuck yourself!You're a weak motherfucker!" Gibbs ma ciekawe nastawienie do krytyki.:)

     Albumu nie da się nie lubić, nie doceniać. Pozostaje się jedynie cieszyć wydaniem tak dobrej płytki. Pozycja obowiązkowa dla miłośników oldschoolowego rapu. Złego słowa nie da się napisać o Pinacie.
Raperzy przeszli chyba samych siebie, dobrze dobrali współpracowników. Chwała im!

Ocena generalna - 9,5/10
3 naj songi - "Shitsville", "Piniata", "High"

Muzyka:


poniedziałek, 31 marca 2014

Ambrose Akinmusire "The Imagined Savior Is Far Easier To Paint" - recenzja


     Młody talent wydaje swoją drugą płytę studyjną pod egidą legendarnej wytwórni jazzowej "Blue Note Records". Amerykański trębacz prezentuje na krążku duże zróżnicowanie gatunkowe od gospel, muzykę klasyczną po modern jazz.
   Pierwsze co da się usłyszeć na albumie to wielka wprawa techniczną jazzmana. Na samym początku "The Imagined..." Akinmusire "biega" sobie swobodnie po interwałach niczym stary, bebopowy wymiatacz przy akompaniamencie pianina. Toteż zaraz po wysłuchaniu "Marie Christie" już wiadomo z kim miłośnik jazzu ma do czynienia. Jazz Ambrose'a odrywa się od typowych schematów, standardów w muzyce, jakkolwiek pozostaje bardzo naturalny w odbiorze. Utwory skomponowane przez trębacza mają za zadanie opisywać jakieś historie. Album porusza prominentnie tematykę współczesną, opisuje świat, co może być powodem tak pozytywnego odbioru. Można by napisać dzisiejszy, ciemny jazz. Kompozytor na płycie nie bał się zaszaleć z wokalami. W utworze "Our Basement" wraz z uroczym śpiewem folkowo/jazzowej pieśniarki Becca Stevens świetnie wplótł smyczki, i zaaranżował miejsce dla swojej trąbki. Minimalistycznie, acz pięknie. Od 5.01- 5.24 min. ma się wrażenie, że słucha się rozmowy instrumentu z wokalistką. W "Asiam" ponownie wokal świetnie współgra z muzyką. Utwór 9, wokalnie przypomina śpiew gospel tylko, że na jazzowo. Płyta jest przede wszystkim mistrzowsko zaaranżowana. "Blue Note Records" to jednak zawsze dobre "Blue Note Records". Gra Akinmusire jest niekiedy bardzo ospała, hipnotyczna. Płyta bardzo dobrze sprawdza się w celach relaksacyjnych. (Oczywiście, jeśli ktoś lubi jazz) Album aranżacyjnie, kompozycyjnie, instrumentalnie jest bardzo dobry.

Ocena generalna: 8/10
4 najlepsze utwory - "Asiam", "Our Basement", "Vartha", "The Beauty of Dissolving Portraits"  

Próbka muzyczna i "Our Basement" Ambrose Akinmusire    

środa, 26 marca 2014

Wild Beasts "Present Tense" (recenzja)

"Present Tense" Wild Beasts


Odc.1



Ocena generalna: 4,5/10
3 najlepsze piosenki: "Pregnant Pause", "A Simple Beautiful Truth", "A Dog's Life"

 "Pregnant Pause" Wild Beasts

"A Simple Beautiful Truth" Wild Beasts

poniedziałek, 24 marca 2014

Magma - "Kobaïa"

   
Muzycy Magmy  w charakterystycznych naszyjnikach z logo zespołu. 
     Magma, zespół który powinien znać każdy wielbiciel progresywnego rocka czy jazzu. Bez dwóch zdań, nie znasz, nie wiesz co tracisz. Ten francuski zespół zmienia postrzeganie muzyki, a także jej oceniane. Skład bandu na przestrzeni lat ulegał zmianom. Aktualnie gra w nim ośmioro muzyków, na czele z legendarnym założycielem i niezwykle uzdolnionym perkusistą Christianem Vanderem. Początki działalności sięgają lat 70, kiedy to nagrany zostaje debiutancki krążek "Kobaïa" na którym usłyszeć można fikcyjny kobajański.(Takowy język nie istnieje, został on wymyślony przez Vandera.) W brzmieniu przypomina niemiecki, ale ażeby dodać sobie dziwności, oryginalności, ażeby hipstersko-awangardowo było i dobrze oddawało klimat wszelkie nowe zabiegi, nazewnictwo wskazane.:)  Jakkolwiek, już bez złośliwości płyta Magmy jest świetna, godna uwagi.

"Kobaïa"
        Album "Kobaïa" jest niewątpliwie krążkiem od którego warto zacząć słuchanie Magmy. Nie jest on na tyle wariacki, aby zniechęcał ani na tyle jednostajny, aby usypiał, niecierpliwił. Generalnie jest on mieszanką gatunkową. Usłyszeć na nim można rock progresywny, folk, awangardę, funk, fusion, jazz, gdzieniegdzie groteskową operetkę, muzykę klasyczną.
      Utwór "Kobaïa" dobrze ukazuje jakość całej płyty. Trąbki, perkusja, linia basowa, gitary, specyficzny folkowo-ludowy wokal są po prostu mistrzowsko zgrane. Słuchając odnosi się wrażenie, że perfekcja jest możliwa w muzyce. Awangardowe piski trąbek intrygują. W 4.06 minucie słychać okrzyki kobajańskie, po nich odkrywamy awangardowe zakamarki kawałek po kawałku. Spokojne flety uspokajają zagmatwane harmonię i płynnie przechodzą w ethno-jazzowe klimaty. Saksofony są tutaj niezastąpione i dobrze komponują się z całą paletą  funkowych, niesfornych dźwięków gitarowych. W większości piosenek widać tkz. puszczone "oczko" w stronę miłośników jazzu. Na każdym z utworów usłyszeć można dobre, solidne, niekiedy zwariowane kompozycje. Zdaje się, że improwizacja jest połączona na stałe z tym zespołem. Często następują w utworach zmiany klimatu, tempa. Występują również repetycje tematu.  Pewne utwory zaczynają i kończą się podobnie, tak samo, tymi samymi instrumentami, w takiej samej sekwencji. Co bywa dosyć przerażające, przyprawia o ciarki na plecach (np. "Thaud Zaia"). Utwory bywają mroczne, nieprzewidywalne, smutne, a za chwilę są frywolne, figlarne. "Auraë" zaczyna się od żałobnie brzmiącego fortepianu, żałosnego śpiewu, potem uspokajających, sielskich fletów, perkusji tworzącej atmosferę zagrożenia, odważnie brzmiących trąbek. Instrumenty zmieniają się często, przekształcając tym samym nastrój konkretnego kawałka. Słuchając pojedynczego utworu Magmy słyszy się ich tak naprawdę wiele, w jednej kompozycji. Awangarda bije po uszach zwłaszcza w utworach: "Stöah" "Mûh" oraz większości pozostałych kompozycji. Groteskę usłyszeć można w numerze "Stöah", gdzie zabawa w operetkę rockowo-jazzową jest muzykom niestraszna. Za każdym kolejnym odsłuchem w Magmie odnajduje się rzeczy nowe, niezauważone wcześniej. 

Ocena generalna - 10/10


"Thaud Zaia"


Jazzowo-funkowo-awangardowe igraszki "Aina"


"Aurae"

poniedziałek, 17 marca 2014

Gustav Holst i jego słynne "Planety"

     
Gustav Holst
         Gustav Holst (1874-1934), to kompozytor znany głównie z genialnej suity "Planety". Zainspirował nią wielu słynnych twórców m.in. Johna Williamsa, który pod wpływem owego holstowskiego dzieła napisał muzykę do "Gwiezdnych Wojen". Gustav Holst był świetnym nauczycielem i kompozytorem, który w swojej twórczości sięgał do astrologii, poezji.

Planety
 
     Jak to w muzyce klasycznej bywa, "planetowe" utwory są dość rozbudowane, długie. Wymagają więc odrobinę cierpliwości i skupienia od słuchacza bo wiele się w nich dzieje muzycznie. Holst komponując "Planety" wzniósł się na wyżyny swoich możliwości artystycznych.
     
       Album rozpoczyna się od utworu "Mars, the Bringer of War", który w brzmieniu przypomina odrobinę muzykę z "Gwiezdnych Wojen". Kompozycja rozpoczyna się groźnie. Trąbki, bębny podkreślają charakter wojenny utworu a pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi do głowy podczas słuchania kawałka to czasy hitleryzmu, niemieckie przemarsze z uniesionymi rączkami ku czci jednego z największych morderców w historii. Ta walka, destrukcja jest dobrze podkreślona przez buntowniczo brzmiące skrzypce i rytmiczne werble. W 2.04 min. utworu do niszczycielskiego kibicowania angażuje się róg myśliwski, dzielnie prowadząc do chwały, zwycięstwa. Następuje wyciszenie, spowolnienie tempa, jakkolwiek nadal występuje cykliczna wymiana siły i poddania. Tak jak by się obserwowało przypływy i odpływy fal.
       Drugi utwór zatytułowany "Venus, the Bringer of Peace" jest zupełnym przeciwieństwem pierwszej kompozycji. Po wysłuchaniu dosłownie początku kawałka odczuwa się błogość, rozkosz. Kompozycja jest miłą odskocznią od agresywnego, twardego Marsa. Utwór rozpoczyna się sielsko-anielsko. urokliwie, delikatnie, uroczo, pięknie, zmysłowo, nastrojowo.W odróżnieniu od "chropowatości" Marsa, kompozycja "Venus, the Bringer of Peace" cechuje się gładkością. Obój wymusza spokój w pierwszych minutach, wtórują mu flety, potem skrzypce, które nadają elegancji, piękna, niepowtarzalności i tajemniczości. Słuchając ma się wrażenie, że obserwuje się nieziemsko atrakcyjne, estetyczne zjawisko. Wszystkie instrumenty do siebie pasują, wzajemnie się uzupełniają i prowadzą ze sobą udany flirt. Pomysłowo włączone w utwór organy nadają wrażenie niebiańskości, eteryczności. Zdawać się może, że "Venus" jest lekka jak piórko.
  "Mercury, the Winged Messenger" jest kompozycją "dzieciństwa". Tak frywolnego, figlarnego, przeplatanego magią utworu nie sposób znaleźć nigdzie indziej, jak tylko na holstowskim albumie.Flet piccolo, dzwonki są w tej kompozycji niezastąpione i świetnie nadają aurę żartobliwości, lekkości. Żywy utwór zmienia tempo na wolniejsze w 1.50 min. Oczami wyobraźni widzi się matkę uspokajającą w objęciach żywego, niesfornego malucha w jakimś kwitnącym sadzie.
W utworze "Jupiter, The Bringer of Jollity"  dzięki skrzypcom, trąbom, bębnom , talerzom, rogom myśliwskim, trąbkom podkreślony zostaje motyw wędrówki, dorastania człowieka, radości, poznawania świata. Można by powiedzieć, że "Jupiter" jest zapisem muzycznym ekscytacji procesu poznawania i wędrówki. "Saturn, the Bringer of Old Age" zaczyna się bardzo spokojnie. Flety, wiolonczele, nisko brzmiące skrzypce, kreują wrażenie tykającego w utworze zegara. Fagot, wolno grające skrzypce uspokajają. Trąbki w min. 1.46 brzmią dostojnie, królewsko, dumnie, ale nie wyniośle. Jest to bardzo ciekawa kompozycja, w której nie brak jest napięcia, nostalgii. Usłyszeć w niej można spokój - opanowanie, emocje - siłę, delikatność - moc, wiek - mądrość. Wszystko to zostaje podkreślone przez mistrzowskie użycie instrumentów dętych. Harfy w 6.12 min. nadają powabu, lekkiej, przyjemnej senności połączonej z subtelnością skrzypiec. Flety na dokładkę dodają magii, perfekcji i doświadczenia. Jest to kompozycja doskonała. W "Neptune, The Mystic" po raz kolejny można odnieść wrażenie, że słucha się bajki, czegoś magicznego, czystego. Na początku dominuje minimalizm w kompozycji. Usłyszeć można flety, harfy, następnie bajkowy ksylofon, bębny, skrzypce. Jednym słowem powtórka z bajek disney'a . Ze wszystkich kawałków "Planet" Neptun brzmi najbardziej tajemniczo. Jego planeta po wysłuchaniu albumu Holsta jawi się jako odległa, chłodna, intrygująca przez ukrycie. Trąbki, flety brzmią delikatnie, tak jakby grały z oddali, nasycają całą kompozycję eterycznością. W 5.51 min. słychać anielską wokalizę, która nadaje aurę mistycyzmu, wrażenia podróży poza ciało w najgłębsze zakamarki duchowe. Samo piękno... Zmiana klimatu następuje w 7 minucie utworu, kiedy to dochodzi do hipnotycznego transu, z którego nie sposób się wyrwać. W tej muzyce widzi się marynarzy w objęciach syren.
Najmniej przemawia muzycznie utwór "Uranus, the Magician", gdzie trudno jest zrozumieć ciągłe zmiany w utworze. Najpierw dostojnie brzmiące trąbki, wyzywające bezwstydnie bębny a zaraz potem żartobliwe puzony i fagoty, ksylofony, talerze. Raz poważnie, a raz zabawnie jak w kabarecie. W 3.50 min ma się wrażenie, jakby obserwowało się marsz słoni, patos połączony z groteską, humor z powagą, spokój z grozą. Magicznie zmienny utwór, za którym trudno jest nadążyć.

Ocena generalna 8,5/10

3 najlepsze utwory: "Venus, the Bringer of Peace", "Saturn, the Bringer of Old Age", "Neptune, the Mystic"

"Venus, the Bringer of Peace" Gustav Holst


"Saturn, the Bringer of Old Age"


poniedziałek, 10 marca 2014

Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" (Recenzja)

     
"Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything"

        Kanadyjski zespół post rockowy Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra  nigdy nie błądzi w swojej karierze czy stylistyce muzycznej. A nawet jeśli, to czyni owo błądzenie z gracją niczym grecka nimfa pląsająca figlarnie po mokrych kamieniach spokojnego jeziora. Na najnowszej płycie zatytułowanej przesłodko "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" zespół dał upust swojej ciekawości europejskim folkiem, punkiem, doom metalem, jazzową improwizacją czy eteryczno-transową muzyką. Eksperymentów masz ci u nich dostatek... Członkowie zespołu zaskakują świetną formą i pomysłem na swoim najnowszym albumie.

Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra w komplecie na jednym z koncertów.
 
    Na wstępie warto nadmienić, że większość nagranych kawałków jest dość rozbudowana, toteż wysłuchanie ich w całości zajmuje trochę więcej czasu w porównaniu do przeciętnych utworów. Na "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" znajduje się 6 kompozycji muzyczno-wokalnych, które trwają co najmniej od 2 do 11 minut. Utwory wymagają wiele uwagi od słuchacza, ponieważ występuje dużo zmian w trakcie trwania odsłuchu. Słuchając pojedynczego kawałka ma się wrażenie, że słucha się ich kilka np. w pierwszej kompozycji "Fuck Off Get Free (For The Island of Montreal)" na początku usłyszeć można niewinny głosik dziecka, który informuje skąd pochodzi zespół, dlaczego gra i hałasuje cytat "Because we love each other" :) Potem następuje świetne senno-brudno-olewcze-transowe gitarowe granie połączone ze śpiącym, nieczystym, grzesznym, punkowym wokalem Efrima Menuck'a. Do gry dołączają folkowe skrzypce, następnie bębny, elektronika, efekty gitarowe. W 2.33 minucie następuje jazzowo-folkowa improwizacja. Śpiew wokalisty intryguje i w połączeniu z muzyką nieźle hipnotyzuje. W 6.46 minucie kawałka zaczyna robić się naprawdę grubo. Transowy klimat zmienia nam się w mroczy, ciężki doom metal. Ach te gitary.....a przeraźliwy wokal kobiecego, miękkiego chórku z krypty...0_0 Strasznie się robi...Wzrasta napięcie, kończy dramatycznym głosem Efrima. Wysłuchując tego numeru ma się wrażenie, że spaceruje się po mrocznym lesie, który jest wypełniony czaszkami i krukami dziobiącymi zwłoki. Rozpaczliwy męski wokal w połączeniu z kobiecymi łagodnymi zaśpiewami robią swoje.

     Kanadyjczycy perfekcyjnie budują napięcie. Od powolnego grania do coraz bardziej dzikiego szaleństwa jest u nich o rzut kamieniem, jednak wszystko wymaga czasu. W kompozycjach da się dostrzec wirtuozerię, improwizacje "Austerity Blues".  Plusem jest intrygujące połączenie wokalne głównego lidera z chórkiem. Głosy dobrze się uzupełniają tworząc całość, nastrój. Eklektyzm słychać prawie w każdym zakamarku tej muzyki. W pewnych momentach można odnieść wrażenie, że słucha się opowieści marynarza na jakimś okręcie. A co, nie obce nam punkowe szanty, prasłowiańskie tańce wikingów itp. ("Take Away These Early Grave") Na płycie nie brak także spokojnych balladek. W "Little Ones Runs" odnajduje się senne kobieco-męskie wokale. Pianino, którego brzmienie przypomina spadające krople deszczu. Ciche bębny i skrzypce tworzą klimat niepowtarzalny. Dobry utwór na dobranoc, kiedy się chce pomarzyć o leżeniu na zielonych łąkach, lekkich chmurach itp. "Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything" jest albumem sielskim, anielskim, ale połączonym ze smutkiem, mrokiem, cierpieniem, pięknem. Niekiedy piękne melodie, harmonie zostają brutalnie przerwane prze lamentujące, "płaczliwe" wokale, brudno, ciężko brzmiące instrumenty. Całe sedno tej płyty odzwierciedlać się wydaje najbardziej smutny utwór znajdujący się na krążku "What We Loved was Not Enough" i  słowa "and the day has come, when we no longer feel".


     Thee Silver Mt Zion Memorial Orchestra bez wątpienia nagrało płytę bardzo dobrą. Instrumentalnie, kompozycyjnie, wokalnie, aranżacyjnie trudno jest albumowi cokolwiek zarzucić. Jakkolwiek można odczuć np. w utworze "Austerity Blues" zbyt monotonne powtarzanie linii melodycznej tuż przed zmianą. Robi się niekiedy aż za bardzo new age-owo i sennie. Ta senność w pewnych momentach trwa odrobinę za długo. Chciałoby się, ażeby zmiana tempa utworu następowała szybciej. Na plus potraktować można improwizacyjne zapędy zespołu, połączenie piękna i smutku, brudu z czystością na albumie. Płyta jest idealna dla osób lubiących się czasami posmucić.

Ocena generalna 8/10
3 najlepsze piosenki : "What We Loved was Not Enough", "Austerity Blues", "Fuck Off Get Free (For The Island of Montreal)"


niedziela, 2 marca 2014

St. Vincent - "St.Vincent" (recenzja)

       Pod pseudonimem St. Vincent ukrywa się nikt inny jak osobliwa amerykańska multiinstumentalistka, kompozytorka, piosenkarka, tekściarka Annie Clark. Artystka nominowana była do wielu mniej lub bardziej prestiżowych nagród. W 2008 roku wygrała w kategorii najlepszej artystki roku. Annie tworzy muzykę popową, alternatywną z elementami eksperymentalnymi. Na swoim koncie ma już kilka płyt i sukcesów. Czy jej czwarty studyjny album można zaliczyć do grona udanych krążków?Szalone owacje?Lekkie, nieśmiałe brawa a może oburzone okrzyki i gwizdy?


           Cała płyta rozpoczyna się od piosenki o wężu grzechotniku, który ściga nagą Vincentkę. W utworze słychać charakterystyczne zabawy głosowe wokalistki. Jej słynne "A a a a a a a łahahahaha" intryguje ;). Jest ciekawie podkreślone przez gitarę i dobrze wkomponowane w tło synty. Usłyszeć można dużo elektroniki i efektów gitarowych.Kawałek jest szybki, energiczny. "Birth in Reverse" także jest niezły. Żywy refren pobudza, jest chwytliwy. Muzyka jest dopasowana do głosu artystki. Bardzo dobre jest zgranie gitary, beatów z elektroniką. Usłyszeć można ciekawe kosmiczne dźwięki połączone z "brudną" przyziemną gitarą. Ma się ochotę powiedzieć szukająca-eksperymentalna muzyka popowa. To poszukiwanie muzyczne da się ponownie zaobserwować w utworze "Digital Witness", gdzie trąbki, sekcja dęta pełnią interesującą rolę razem z beatami komputerowymi oraz indie-syntezatorkami. Na płycie "St. Vincent" słyszalne jest także  sentymentalne odniesienie do muzyki PJ Harvey w kompozycji "Huey Newton" w min.2.45. Głos Annie do złudzenia przypomina drapieżną, zmysłową wokalizę słynnej Polly. Clark jednak nie poprzestaje na Harvey, w ostatnim utworze znajdującym się na płycie słyszy się coś, co kojarzy się z muzyką Beatelsów. Jakkolwiek to tylko spekulacje.... Ciekawe są również spokojniejsze utwory o brzmieniu z zaświatów np. "Prince Johnny" gdzie nie ma nadmiernej ilości instrumentów, a śpiew wokalistki jest czysty, niczym przejrzysta woda w górskim strumyczku w Tatrach. W tle podśpiewuje sobie egzaltowanie chór, co nadaje aurę mistycznej duchowości. Dobrze jest też nagrana linia basu.

         Wszystko byłoby ładnie, pięknie, a Muminki żyłyby w zgodzie ze sobą, gdyby tylko jakość tego, co da się usłyszeć na tej płycie była przynajmniej przyzwoita. A tak niestety nie jest...Jakość nagrania pada już w drugim utworze. Nie rzuca się jeszcze wyraźnie na uszy, ale przy uważnym odsłuchu mózg mówi podobnie do pewnego, popularnego księdza tj. "Wiedz, że coś się dzieje" Nie mówię już nic o "Regret", gdzie utwór jest eksperymentalnie ładnie rozwinięty ale jego nagranie, mix, kompresowanie wszystko psuje. W "Bring Me Your Loves" ma się wrażenie, że jest aż za bardzo komputerowo, elektronicznie. Uczepić się można źle nagranego wokalu, niekorzystnego, dziwnego mixu. Dźwięki nakładają się na siebie za bardzo "mechanicznie." Pomysł jest ale nagranie...Operacja udana, tylko pacjent nie przeżył. Zbliżony problem w "Psychopath". Ładny, melodyjny głos ale co z tego, jeśli jest źle nagrany. Słyszy się go tak, jakby był "za daleko"  od mikrofonu i całego podkładu muzycznego. Szczyty dyskomfortu słuchowego zostają osiągnięte w przedostatnim numerze na płycie. "Every Tear Disappears" po prostu źle brzmi. Wokal gdzieś z tyłu, jakość nagrania okropna. Uszy bolą i błagają o litość. Pan John Congleton - producent płyty się nie spisał.

Podoba mi się w tym albumie pomysł Vincentki, jej chęć zabawy z dźwiękiem, szukanie. Cały kierunek eksperymentowania popu z elektroniką jest intrygujący i dobrze jej wróży. Nawaliła tutaj raczej strona techniczna, produkcja. Nie jest to album okropny, jakkolwiek wolę wcześniejsze produkcje Clark "Strange Mercy" czy "Actor".

Najlepsze utwory z albumu "St. Vincent" - "Huey Newton", "Digital Witness"
Najsłabsze pozycje na płycie - "Every Tear Disappears" Unikać jak ognia!

Ocena końcowa - 6,5 na 10

Trochę muzyki:

"Digital Witness" St. Vincent






sobota, 22 lutego 2014

Parę słów o "Warpaint"




Zespół Warpaint - kochany, uwielbiany przez wielbicieli/ki psychedelic rocka, art rocka, dream popu.Kwartet okrzyknięty przez krytyków muzycznych najlepiej zapowiadającym się talentem roku 2011.
Po udanym debiucie i olbrzymim sukcesie krążka "The Fool" panie z Los Angeles postanowiły kontynuować swoją owocną współpracę. Efektem tego zaangażowania jest ich druga płyta zatytułowana "Warpaint". Poemy, pieśni, owacje na stająco, bisy, kwiaty, misie rzucane na scenę i prośby o więcej? A może odwrotnie?

Trudno nie oceniać albumu "Warpaint" przez pryzmat przebojowego debiutu. Nowy album = nowa droga czy może nowy album = kontynuacja obranej ścieżki? W przypadku "Warpaint" jest to i jedno i drugie, z przewagą drugiego. Muzyczki pozostały przy swoich starych, nastrojowych klimatach. Jakkolwiek ma się wrażenie, że na płycie jest więcej grania akustycznego, perkusyjnego. Aranżacyjnie, dźwiękowo jest zatem zupełnie inaczej niż na płycie pierwszej. Brakuje przysłowiowego pazura, energii. Kompozycje utworów bywają stanowczo za długie, zlewają się w jedno. Po wysłuchaniu utworu "Biggy", który trwa 5.55 min. nie pamięta się niczego konkretnego. Nawet melodia gdzieś ucieka i pozostaje dziura w pamięci. Trudno jest stwierdzić kiedy ten kawałek się zaczyna, rozwija, kończy. Większość piosenek jest do siebie bardzo podobna. Kompozycje są dobrze zagrane, ale co z tego, jeśli jest monotonnie, bez wyrazu i siły, jaką znaleźć było można na pierwszej płycie autorek? W utworze "Hi" usłyszeć można spokojny wokal, ładnie zgrany z minimalistyczną linią basu, perkusją. Instrumenty się zmieniają, a i tak ma się poczucie, że za mało się dzieje. Słuchając większości numerów można dojść do wniosku, że są zagrane przyzwoicie, dobrze tylko co z tego??? 

Co by nie powiedzieć przykrego o tym albumie, da się na nim usłyszeć perełki, jak choćby: 
"Love is to die" czy zaczepne, butne "Disco//very" albo nawet dobry wstęp "Intro". Problemem "Warpaint" jest brak singli i bardziej żywiołowych kawałków, które by nie usypiały, a dawały trochę energii, pobudzały, ruszyły muzyczny "wóz do przodu". Tak mamy dobrze zagrane kompozycje muzyczne, po których nic nie zostaje.Ma się wrażenie miałkości, bezpłciowości granej muzyki. Ładnie zagrane, ale po co? 

Ocena generalna 5/10  :( smutek, rozczarowanie

"Love is to die" Warpaint